Oto dwa przykłady kapel, które w latach 90. wydawały się czymś świeżym, a dzisiaj ich muzyka w przeważającej większości zestarzała się i zeschła jak stary pomidor.
TIAMAT
Popatrzmy

MOONSPELL
Przenieśmy się

I krótka podróż po dyskografii. Pierwszy minialbum Under the Moonspell może jeszcze się spodobać piętnastoletnim satanistom, bo poza nawiedzonymi tekstami i takąż muzyką, nie ma na nim żadnych wartości. Debiut - Wolfheart - może i by się obronił, gdyby nie wokal. Niestety, śpiewający Fernando Ribeiro cierpi na tę przypadłość, że jego fatalny akcent i wymuszony baryton posiadają niezamierzone walory komiczne. Gdy wyje natchnionym, pseudopoetyckim głosem te swoje cienkie bajeczki o wampirach i mrocznych pannach w krzakach na cmentarzu, zamiast wczuwać się w nastrój, raczej szukamy wyłącznika prądu, aby zakończyć jego i swoje męki. Równie fatalnym, jak i równocześnie uznanym albumem Moonspell, jest kolejna płyta - Irreligious. Słuchając tego zestawu piosenek będących nędznymi kopiami Type O Negative oraz Sisters of Mercy, czuję, że to nie może być prawda. Drugi album Moonspell to kpina z muzyki metalowej i z muzyki w ogóle. Ribeiro ani nie potrafi śpiewać, ani wrzeszczeć. Jeden i drugi sposób wydobywania głosu wydaje się wymuszony na siłę. O dziwo, dwie następne płyty, które są przez fanów zespołu stawiane najniżej, są najlepszymi rzeczami, które wyszły spod piór Portugalczyków. Obie lubię, bo wyzbyte są niepotrzebnego patosu i nie uświadczy się na nich metalu, a raczej tego, co niewyedukowani muzycznie panowie z zespołu, z tą stylistyką kojarzą. Sin/Pecado zawiera muzykę stonowaną, wyciszoną, bliską elektronice połączonej z alternatywnym rockiem, nawet Ribeiro tak wyczyszczono w studio wokale, że nie sfałszował ani razu. The Butterfly FX to z kolei płyta bliska industrialnemu rockowi, mało melodyjna, ciężka i naprawdę udana. O pozostałych albumach nie ma nawet co wspominać, muzyka na nich zawarta jest skrzyżowaniem najgorszego sortu symfonicznego metalu, enerdowskiej muzyki gotyckiej oraz poezji śpiewanej.