czwartek, 20 maja 2010

Dobre Rady Wuja

Na dzisiaj kilka perełek z for dyskusyjnych. Zawsze są one skarbnicą mądrości, piękna i filozofii.

Na początek list młodego człowieka przeżywającego kryzys tożsamości, swoiste rozdwojenie jaźni.

Może dla nie których odpowiedź jest oczywista, ale ja mam tak, że nie wiem co bardziej kocham punkrock czy metal, jedno i drugie głęboko mam w sercu, z metalu ponad wszystko cenie klasyke i nie tylko tj. Iron Maiden, Metalice, Children Of Bodom, System, Sepulture, Acid Drinkers, Cradle Of Filth (choć oni to najlepiej coverują:)) a z punkrockowych i punkowych to Kult (i wszystkie jego pochodne typu Kazik, KNŻ, Eldupa, Buldog), KSU, Armię, Pidżamę Porno, Akurat, Farben Lehre, Zielone Żabki, Leniwca, Koniec Świata i wiele, wiele innych... kim jestem??? Kim się ma czuć taka osoba jak ja?

A teraz porażający swoją głębią list kolejnego młodzieńca, który postanowił zostać Kimś, nie chce egzystować w szarym tłumie, ale chce być rozpoznawalny wszędzie. Na ulicy, na cmentarzu, w kinie, w cyrku i w burdelu.

Ave.
Jestem metalem, ale tylko w głębi duszy... więc proszę was (metali) o pomoc...
Chcę po prostu wyglądać true. Aby kiedy ktoś przechodzi obok mnie to żeby wiedział do jakiej subkultury należę.
Mam na razie glany, pieszczochę, długie włosy, jakąś tam czarną bluzę w szare czaszki i czarne jeansy i oczywiście przy nich łańcuch. Chciałbym was prosić o opis jak wygląda prawdziwy metal, chodzi mi tu oczywiście o ubiór, bo jak widzę gdzieś metala to od razu widzę do jakiej subkultury należy a po mnie to niebardzo tak chyba widać.... I jeszcze jedno, opisujcie także swoje stroje w tym tamacie. Z góry dzięki.


A teraz dla odmiany radykalny wpis koleżki, który wie, czego chce od życia.

Jest jedna rzecz, ktora metalowcy nienawidza najbardziej - religia katolicka.
Jak ten katolik moze sie uwazac za tzw metala i nosic koszulki Iron Maiden.
W Metalu jakimkolwiek jest zawsze jakas negacja chrzescijanstwa. Wszystko sie zaczelo od Black Sabbath, od Ozziego i nie ma czegos takiego jak metal-katolik.


I na koniec panienka z misją.

Na początku już powiem, że Slipknot i inny Nu-Metal to gówno nie muzyka i na marginesie napiszę, że nie ma takiej muzyki jak "Metal" jest Np. Trash Metal czy Heavy Metal. Następnie wyśmieję wszystkich którzy myślą, że AC/DC to jedna z kategorii Metalu oraz tych którzy słuchają Metalliki i mają się za Metala. A teraz tak do tematu chcę wyjaśnić parę spraw...

Wiele osób mówi, że kocha Metal, czy jest to Thrash, Heavy czy też Glam. Zauważyłam, że mówią to ludzie którzy nie znają największych Gigantów. Noszą koszulki z ulubionym zespołem a nawet nie wiedzą składu (Jak ma na imię Gitarzysta, Wokal, Perkusista czy tez Basista). To jest właśnie ten błąd. Ja łączę już dwa lata z Heavy/Thrash Metalem i jest mi z tym dobrze. Uważam też że nigdy nie jest za późno lub za wcześnie na wsłuchanie się w ten przepiękny dźwięk gitary i szum Werbli. Ja sama nie uważam się za wielce Metala. Od dawna słucham Turbo, Alastora, KATów, Gamma Ray, Helloween, Judas Priest i innych, podobnych zespołów. Zgadzam się z Krzyś93, można by o tym art napisać i to wcale nie krótki. Więc na tym zakończę moją wypowiedź tutaj. I końcowa prośba, nie śłuchajcie już Nu-Metalu i Metalcoru...


I ja na tym zakończę moją wypowiedź tutaj. I końcowa prośba, puknijcie się wszyscy w łeb.

Pisownia postów została zachowana w oryginale.

niedziela, 16 maja 2010

Top Metalowych Motywów, część 3.

Przed Wami ostatnia część metalowej listy przebojów ulubionych motywów piosenkowych. Pięciu ostatnich zawodników zaczyna ustawiać się na podium, pięć miejsc, pięć ramion pentagramu, pięć zmysłów i pięć zwojów mózgowych osobnika w brudnych glanach, pijanego tanim winem i krzyczącego "szatan" pod sceną. O szatanie było ostatnio, a teraz niespodziewajka...

5. Love
Były aniołki, więc czemu nie miłość. W końcu każdy jej potrzebuje i pożąda, nawet dumne syny Odyna czy Swarożyca pogańskie dzieci. Miłość, jak w życiu, tak i w tekstach metalowych, różne ma oblicza. Rani, jak fałsze Fernanda Ribeiro z Moonspell (Love Hurts), a najczęściej jest to uczucie mroczne, złe i posępne niczym mina pobitego przez dresiarzy fana Behemotha (Demoniacal Love). Niekoniecznie trzeba kochać kobietę, można związki chemiczne (My Skin Loves the Steel), pory dnia (Night Lover), narzędzia z warsztatu (Chainsaw Lover) lub znanych nam już z Biblii kolegów (She's In Love With Satan). Również znajdzie się coś dla fanów geografii fizycznej (Love of Lava), zwłaszcza w kontekście dymienia islandzkiego wulkanu o niewymawialnej nazwie. Znajdzie się również coś dla emodziatwy zafascynowanej Werterem (Love, Sorrow, and Suicide). No, ale w końcu twardzi metalowcy tak naprawdę miłości nie potrzebują (Love is For Suckers).

4. Kill
O tak. Zabijać metalowcy lubią, zabijają dużo, na różne sposoby, różnemi narzędziami, z różnych powodów i w różnych konfiguracjach oraz porach. Srogi kill się szykuje, razem młodzi przyjaciele, zabić trza nam dzisiaj wiele (Time to Kill). Dla zabawy (Killing for Fun). Wszystkich humanistów (Kill All Humans). Panią z dziekanatu (The Witch Must Be Killed). Cichaczem (Silent Kill). Z atencją i gracją (Passion Sets the Killing). Księdza po kolędzie (Priestkiller). Nie wykluczamy zachowań autodestrukcyjnych, gdy z powyższych killów nic nam nie wyjdzie (Kill Yourself). Zawsze można jednak wybrać alternatywę i zabić takich kozich synów, co to metalu słuchają, ale nie stronią od innych rzeczy, ci są najgorsi (Killing All the Posers). Nielubianą koleżankę, która słucha Lady Gagi i obce jej piękno Nightwish również sprzątnąć możemy (Kill That Fucking Bitch), również jakieś większe paskudztwo, szczególnie latające (Killing the Dragon). Nie oszukujmy się jednak, wiadomo, po co i dla kogo się to kill (Kill The Christian's Glory For Satanic Warmaster; Kill All Humanity Now For Satan). Kill for Satan i po krzyku!

3. Evil
Robi się coraz goręcej bo i tematy coraz gorętsze. Ze złem nie ma żartów, potrafi się pokazać w całej okazałości i wtedy nie ma, że jesteś metalem, uciekasz przed nim i przypominasz sobie wszystkie modlitwy, które skrzętnie i metodycznie zapominałeś wypierając je wzruszającymi tekstami o kozłach. Uważaj więc na swoje glany bo Evil Never Sleeps! Możesz się ukryć Under the Shadows of Evil i pojechać na karnawał do Rio. Ale uważaj, wejdziesz w mroczny zaułek i już następuje Brazilian Evil Legions Attack. Nogi tancerki samby, kopyta konia, kozi łeb i kosmate cycki, oto południowoamerykańscy Evil Warriors. W kraju też nie jest bezpiecznie, po lasach czai się Slavonic Horned Evil. Prasłowiańcy poganie puknęliby się w głowę. Albo popadliby w niebezpieczny stan: Melancholy of Evil Souls. Złym duszyczkom również niedobrze na serduszku. Kwiatka im dać na pocieszenie (Evil Rose). W końcu każdy wie, że Evil is Sexy.

2. God
Skucha, drodzy państwo! Czyżby wyszła skrywana przed światem religijność metaluchów? Czyżby co niedziela brudne i popękane glany przekraczały próg kościoła? To zbyt utopijna wizja, równie dobrze można żądać od wszystkich feministek żeby wyładniały. Może więc chodzić o jakieś mitologiczne stwory rodem z baśni z przedszkola w Norwegii (Twilight of the Thunder God), albo kierownika skupu złomu (God of Metal). Niektórzy sławią afrykańskie boginie (The Black Goddess Rises) albo poznańskie koziołki (Consecration of the Horned God). Spotkać można również i bardziej groteskowe twory (Heretic Mountain God), ten nie dość, że góral to jeszcze heretyk. Ktoś coś przypalał i bynajmniej nie była to kiełbasa na patelni. Można również wyrazić się brzydko (God is a Holy Fuck) albo strasznie się zbuntować i podrzeć zeszyt od religii (Fuck Your God Worship Satan). Na koniec wypuścić lejce wyobraźni i dać się porwać prawdziwie bluźnierczej wizji (Burning Your Churches to Ash, Fucking Your God Up Her Ass). Ach, naprawdę, metalowcy to silne chłopaki, takie bezkompromisowe, histeria metaluchów względem Boga przypomina gniew mrówki, która chciałaby obalić na ziemię słonia. I nawet metalowcy mają za co Bogu dziękować (Thank God for Satan).

1. Hell
Na miejscu pierwszym piekło! Kogo piekło, tego nie szczypało, czym byłby metal bez piekła? W końcu Metal and Hell, prawda? Kotły ze smołą, krzątające się obok kozły, deputaty węglowe, tani opał, koks za półdarmo, kto by nie chciał spędzić tam swojej wieczności? W niebie wieje, do tego blisko przelatują samoloty, wszyscy odmawiają różańce i chodzą na pielgrzymki, a tutaj miło, pod kotłami wesoło trzaskają brykiety, aż się wychodzić nie chce. We Must Be in Hell, nie ma innej opcji. We're Going to Hell for This. Podstawowe atrybuty metalowca, który pretenduje do pójścia w zaświaty to Hell, Metal, Drugs, Sex, Beer. Prawie jak pięć przykazań kościelnych, tylko, że krócej. Jeśli powstają takie tytuły jak In This Black Thrashing Night of Infernal Hell, duch w metalowcach nie ginie. Zdarzają się im nawet ludzkie odruchy w tym piekle, kto by pomyślał, ale brakuje paniczom tak znienawidzonej przez nich postaci, że chcieliby aby wpadła na chwilę, poklepała po chudych pleckach i zapytała: co słychać ziomy? (Jesus To Hell). Ale jak się powiedziało A, trzeba rzec B. W piekle źle nie jest, mają tam opiekę medyczną (Dentist from Hell), bary i restauracje (Drinks from Hell), wolne weekendy (Sunday Morning in Hell), pocztę, z której można wysłać widokówkę z życzeniami (Greetings From Hell; Postcards From Hell), żadnych podejrzanych chorób (No AIDS in Hell), w końcu swojego prezydenta, ale dożywotniego, jak Łukaszenka na Białorusi (Satan the King Of Hell). Żadnej anarchii, władza jak ta lala, porządek musi być, nawet w piekle.


Uwaga: wszystkie zapisane kursywą tytuły są autentyczne i pochodzą z wydawnictw metalowych.

piątek, 14 maja 2010

Top Metalowych Motywów, część 2.

Oto kolejne motywy znane i lubiane przez metaluchów, chętnie wykorzystywane w piosenkach granych z przesterem i wojenną kanonadą perkusyjną.

10. Angel
W końcu trochę niebiańskich klimatów, bo metalowcy też muszą odpocząć od siarki, kotłów i piekielnych czeluści. Anioł pojawia się ponad sześć tysięcy w różnych piosenkach, to w sumie dużo, robi się z tego cała armia białych koleżków ze skrzydłami. Zaczyna się klasycznie - Angel's Rising - wszyscy są zadowoleni ponieważ The Angels Are Back. Ale w końcu nadchodzi punkt zwrotny naszej historii i wszystko wraca do normy: The Secret Agony of a Dying Angel. Metalowcy bywają jednak bardzo przewidywalni, robi się bardzo sentymentalnie - An Angel Dies In My Eyes. W końcu pod względem ewolucyjnym anioł to bardzo nietrwałe stworzenie (Angels Fall First), no ale każdy z nas chciałby go sobie hodować (Wish I Had an Angel).

9. Fuck
Niebieskie klimaty skończone, wracamy na ziemię aby oddać się prozaicznej czynności, która nieodłącznie związana jest z ludzką egzystencją. Tu nazwana nieco wulgarnie, ale przecież wszyscy wiemy, że chodzi o spółkowanie, które kończy się przedłużeniem gatunku. A spółkować metalowcy potrafią bardzo pomysłowo. Gra wstępna zredukowana zostaje do minimum (Just Say Fuck), a potem zaczyna się cała gama obiektów, z którymi można to fuck. Potwory (Zombie Fuck), wykopaliska archeologiczne (Skull Fuck), teściowa (Fuck The Beast), koziołki (Unholy Goatfuck), fani ciężkich brzmień (Fucking Metal Motherfuckers), wynalazki techniczne (Fuck The Machine), służby porządkowe (Fuck The Police!) czy islamscy bojownicy (Fuck Ugly Terrorists). Nie oszczędza się również bytów abstrakcyjnych i transcendentalnych (Christfuck, Fuck Me Satan) aby z rozmachem przejść do ostatecznego wychędożenia wszelkiego stworzenia (Fuck You All).

8. Darkness
Tego chyba się każdy spodziewał. W metalowych piosnkach ciemnota ciemnotę ciemnotą pogania i jeszcze zaciemnia przekaz. Ciemność może mieć różne pochodzenie, może brać się wprost z długowłosego młodzieńca (Darkness in Me), albo z wieży (Tower of Darkness), jednak podmiot liryczny nie precyzuje, co to jest za wieża. Może taka, pod którą stoją panie lekkich obyczajów (Prostitute of Darkness). Czasem zaś ciemność przychodzi z lasu - Ancient Woods of Darkness - współczujemy gajowemu, bo do domu nie trafia. Kroczy pewnie Across The Darkness i śpiewa wesołe piosenki w stylu Immortal Guardians Of The Darkness Throne czując wszechogarniającą The Power of Darkness. Pocieszmy pana, zawsze zostaje Darkness and Hope mimo, że wydawałoby się co innego (Metal Symphony Of Darkness).

7. Metal
No i tak lubiany przez czcicieli stali autotematyzm. Czym byłby metal bez śpiewania o nim samym? W końcu trzeba sobie nieustannie udowadniać, że kroczy się po prawdziwej ścieżce, gdzie niewierni i pozerzy giną, a w glorii i chwale panują posiadacze skórzanych kurtek i glanów. Czymże jest metal? Można w jego imię wzbogacać życie małżeńskie (Fucking in the Name of Death Metal) albo walczyć o moralność usuwając siedliska zła i rozpusty (Holocaustik Metal Sexxxekution Whoreslaughters). Dlatego nie wystarczy muzyka rockowa, ona jest dla pozerów - Rock Is Not Enough, Give Me The Metal - rocka się słucha, a w metal się wierzy (For Those Who Believe in Metal). Tak jak w Watykanie po konklawe, biały dym ulatnia się z komina i Kings of Metal wołają radośnie: Habemus Metal!

6. Satan
Metal bez Szatana jest jak Boże Narodzenie bez choinki, więc w końcu nadeszła chwila, w której ów jegomość pojawił się na horyzoncie. Czemu nie na miejscu pierwszym, zapytacie? Rozwiązanie problemu w kolejnym odcinku bloga, więc cierpliwości, widocznie są tematy chętniej poruszane przez metalowców niż koziołek rogaty. Generalnie chodzi o to aby nieco poświętować i wziąć udział w corocznym Black Ritual of Satan, w tej uroczystości docenia się wszelkie mniejszości i preferencje, w związku z czym organizuje się także Satan's Sodomy. Potem można iść na miasto i dokształcić się w bibliotece wypożyczając sobie Enceclopedia Satanica 666. Wielce pouczająca lektura. Fani sportu mogą pójść z kolei na żużel (Apator Masturbates in Praise of Black Satan), a miłośnicy dalekich podróży udać się na wycieczkę na Bliski Wschód (Satanic War In Jerusalem). Z kolei inspektorzy budowlani mogą skorzystać z bogatej oferty i nabyć w leasing Morbid Bulldozer of Satan, wieczorem zaś ci, którzy lubią aktywnie i rozrywkowo spędzać czas, mogą udać się do klubu gdzie zatańczą The Dance of the Satan's Bitch. Na koniec, wynalazcy i innowatorzy techniczni również znajdą coś dla siebie: The Rise of the Robot of Satan. Generalnie więc ...All For Satan!



Uwaga: wszystkie zapisane kursywą tytuły są autentyczne i pochodzą z wydawnictw metalowych.

czwartek, 13 maja 2010

Top Metalowych Motywów, część 1.

Czasami zastanawiam się, jakie słowa najczęściej padają w tytułach metalowych piosenek. I wyszło. Postanowiłem, używając prostego narzędzia, stworzyć listę przebojów, czyli najchętniej pojawiających się wyrazów. Od razu zaznaczam, że wybrałem te słowa, co do których nie miałem wątpliwości, że wystąpią w dużym natężeniu. Ale niektóre pominąłem, na przykład war.

15. Lucifer

Jak zacząć, to od mocnego uderzenia, na pierwszy rzut idzie rogaty pan piekieł, zwany Lucyferem. Twór to wdzięczny do opiewania przez mrocznych chłopców. Rzućmy okiem na kilka tytułów płyt związanych z tymże koleżką. Lucifer In Aeternus Allelúia to efektowny tytuł, a co powiecie na Luciferian Holocaustus Supremacy? Jednak największym hitem jest tytuł Lucifer Vomiting Blasphemies Over Christ's Head.

14. Dragon

Kolejny jest smok, czyli duża jaszczura ze skrzydłami nietoperza. Ze smokiem można robić wiele rzeczy, można go zabić (Killing the Dragon), łapać (Chase the Dragon), obudzić (Wake Up the Dragons), w końcu można w niego wejść (Enter the Dragon), choć to ostatnie nieco trąci perwersją. Ale nie takie rzeczy wojowniki robiły.

13. Devil
Znów pojawia się postać z rogami, kolega przyjemniaczka z miejsca 15. Diabeł poczciwina, nie imć książę piekieł, tylko zwykły szeregowiec, wyrobnik w fabryce smoły i siarki. Co się jednak okazuje, Hell Is Empty, and All the Devils Are Here. Super! A co diabeł ma w ręce? Krótki namysł... Devil's Notebook. Świetnie. A może to nazwa aplikacji Windows? W końcu to diabelskie nasienie przysporzyło wiele łez wrażliwym informatykom. Odpowiedź kryje się w tytule Devil Inside. Zamiast Intela, mamy devila, dobrze, że nie debila.

12. Fear
A teraz pora dowiedzieć się, czego boją się groźni metalowcy. Wyszło szydło z worka, źli sataniści boją się, że zostawią ich dziewczyny (Fear of Loneliness), boją się, co przyniesie kolejny dzień (Fear of Tomorrow), czasem ich lęki wynikają raczej z kiepskich metafor (With Fear I Kiss the Burning Darkness), strach szepcze im do ucha (The Whispering Fear) i pozbawia władzy we wszystkich członkach (Paralyzed By Fear). No, ale koniec końców, są tacy, którzy strach mają w rzyci (Fear No Evil).

11. Demon
Kolejna odsłona ciemnych mocy. Demony mogą być różne, niekoniecznie już związane z piekłem i Lucyferem, jako byty bardziej niezależne, chętniej pojawiają się w metalowych tekstach. Taki demon, zawadiaka, często siedzi w środku metalowca (Demon Within) pojawiając się najczęściej w nocy (Night of the Demon), może być psem (Demon Dog Sperm), albo gejem (Demon of Sodomy). Stanie taki w wejściu i nie wypuści (Demons At The Door), ani się nie spostrzeżesz, już zrobi z tobą brzydkie rzeczy (Demon Inside). Bo przecież jest to Rainbow Demon. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości co do ich preferencji seksualnych?


Uwaga: wszystkie zapisane kursywą tytuły są autentyczne i pochodzą z wydawnictw metalowych.

poniedziałek, 10 maja 2010

Sezon na konia

Koń, jaki jest, każdy widzi. To słynne zdanie z "Nowych Aten" X. Chmielowskiego już na zawsze zostało zapisane w języku. Nie wiedzieć dlaczego, metalowcy lubią konie. Pisałem gdzieś poniżej o kompensacji pewnych mankamentów natury, można to tłumaczyć Freudem. Jeśli zaś nie mankamentami, to w każdym bądź razie pewnymi chłopięcymi marzeniami o powiększeniu zasobów własnej anatomii.

Dzisiaj mała lista końskich przebojów. Motyw owego zwierza nie pojawia się tylko w magicznych tekstach heavymetalowych przebojów, on widnieje również na okładkach, w mniej lub bardziej zaskakujących konfiguracjach. Graficzne przedstawienie rumaka mało ma wspólnego z ukazywaniem tegoż na XIX - wiecznym malarstwie batalistycznym, chociażby u Matejki czy Grottgera. Twórcom okładek wydaje się zapewne, że posiedli arkana wiedzy pozwalającej na przekuwanie własnych wizji w sztukę. Wychodzi z tych wizji jedynie śmiechu warta mazanina.

3. Rhapsody - Legendary Tales
Widzimy konia w postaci bojowej, unosi on rycerza walczącego ze smokiem. Jednak po bliższym przyjrzeniu się dojść musimy do wniosku, że złamane zostały na obrazie wszelkie zasady, nie tylko dobrego smaku, ale i fizyki, w szczególności zasady grawitacji. Na łeb Odyna, który rumak wytrzymałby w takiej pozie dłużej niż ułamek sekundy, raczej zwaliłby się jak długi na ten swój przykrótki grzbiet i przygniótł dzielnego woja, aż by mu wątroba pękła. A smok zaś by spalił mu w cholerę cały ten cynowy rynsztunek z odpustu dla krzyżowców.

2. Lacrimosa - Sehnsucht

To z kolei rumaczysko unosi nagą panią pośrodku ciemnego boru. Normalnie klimat jak z "Króla Elfów" Goethego. Tutaj również ktoś nie uważał na lekcjach fizyki, bo goła baba powinna już dawno ześlizgnąć się z gładkiego grzbietu zwierza. Równia pochyła, czy to panu artyście coś mówi? W dodatku koń musi zeżarł kilkanaście kilo meksykańskich tacos z piekielnie ostrym sosem, ponieważ pod jego zadem, w miejscu, gdzie spadają odchody, płonie ogień. Taki to "Szał uniesień" dla ubogich.

1. Mystic Prophecy - Regressus

Primo, idealny tytuł płyty. Regres to przeżywał chyba twórca dzieła, uprzednio w ogóle nie doświadczywszy ani krzty umiejętności plastycznych. Secundo, widzicie tę mordę? Koń ów miotany atakiem wścieklizny, choroby wściekłych krów i kozią grypą naraz, wypadnie zaraz z obrazka i użre śmiałka, który weźmie płytę do ręki. Po trzecie, koń jak na tak ogarniętego szałem, stoi dość spokojnie, rzekłbym, wryty został w ziemię jak glany metalowca uprawiającego gratkę w błotku na Woodstocku. Poza tym, last but not least, ów rączy, majestatyczny koń, na szyi swej posiada pentagram. Czy widzieliście kiedyś konia - satanistę? Oto, zespół pieśni i tańca Mystic Prophecy funduje nam takie oto atrakcje. Ciekawy jestem dwóch rzeczy, co palił twórca i jak wygląda koń uprawiający niecne, okultystyczne harce. Tymczasem, wrażeń dość na dzisiaj.

piątek, 7 maja 2010

Lacrimosa Ch**oza

Zainspirował mnie nieco komentarz pod ostatnim postem. Tym razem miało być o Lacrimosie. I będzie, ale z nieco innej perspektywy. Nie mam zamiaru omawiać twórczości tej cyrkowej kapeli, ale raczej skupić się nad przyczynami pokłonów przed tym zespołem.

Winna jest „Trójka”. Bardziej szczegółowo, winny jest świętej pamięci redaktor Tomasz Beksiński. Sam słuchałem jego audycji od końca lat 80. i widzę, że promował tyle samo świetnej muzyki, jak i kiepskiej, kiczowatej. Było wiele o pięknie, romantyzmie, odrzuconych miłościach – tych w życiu i w tekstach. Pewnego wieczoru redaktor zapowiedział kilka utworów nowej grupy – szwajcarskiej formacji Lacrimosa. Poleciało chyba coś z debiutu i brzmiało to jak cyrkowe melodyjki połączone z groteskowym, piskliwym wokalem wyśpiewującym koszmarne teksty w języku niemieckim.

Za kilka lat sam złapałem się na fascynację Lacrimosą, mniej więcej w czasach „Inferno”, na której to płycie zespół połączył swoją klowniadę z metalowymi środkami wyrazu. W połowie lat 90. bezkrytycznie podchodziłem do wszystkiego, co brzmiało jak mariaż gotyku z metalem, więc nie dziw, że Lacrimosa podeszła mi w tamtym okresie. Potem była jeszcze jedna płyta – „Stille” – ta spodobała mi się jeszcze bardziej, ale później gdy muzyka kapeli przekroczyła wszelkie granice dobrego smaku, odpadłem z odruchem wymiotnym.

„Elodia”, przed którą redaktor Beksiński padał na kolana, i którą uznał za jedno z najbardziej genialnych dzieł muzycznych XX wieku, jest jawną kpiną z tego, co zwiemy rockiem. W ogóle jestem zdania, że poza Mekong Delta i Waltari, nikt nie wyszedł z tarczą, łącząc dźwięki klasyczne i barbarzyńskie. Tu nie było wyjątku. „Elodia” to zły sen, który nie powinien się zdarzyć, ale to, co się po wydaniu tej płyty dziać zaczęło, doskonale ukazuje brak muzycznej edukacji, zarówno wśród dziennikarzy, jak i fanów muzyki. Tym groteskowym tworem będącym połączeniem najgorszych metalowych riffów i wyobrażeń debila o muzyce klasycznej (podniosłe „ho, ho, ho” śpiewane przez chóry i smyczki będące uproszczoną wersją Requiem Mozarta czy Carminy Burany Orffa, czyli klasyka w wersji disco polo) zaczęły się zachwycać rzesze fanów metalu, rocka, progresu, o zgrozo, Lacrimosa została wliczona w poczet zespołów ambitnych. Te wszystkie herezje płynęły z eteru Trzeciego Programu Polskiego Radia i bezmyślnie powtarzane, trafiały na podatny grunt. Zaczęła się era koncertów w filharmoniach dla wyfraczonych gości, długowłosych smutasów lub fanów progresywnego rocka, którzy zatrzymali się w swoim rozwoju na latach 70. Lacrimosa zjednoczyła wszystkich miłośników złego smaku, którym wydawało się, że uczestniczyli w misterium, niedostępnym dla zwykłego zjadacza chleba, prostackiego słuchacza punk rocka czy death metalu. Wydawało im się, i nadal się wydaje, bo ekipa przypudrowanego geja ze Szwajcarii wciąż produkuje kolejne radioaktywne odpady, że są wybrańcami, których Mistrz częstuje wyrafinowaną strawą wprost z Boskiego stołu. A oni tylko w cyrku są i wygłupy klowna biorą za sztukę. Albo Sztukę nawet.

środa, 5 maja 2010

Jak flaki z olejem

W najnowszym numerze "Teraz Rocka" wkładka z... Opeth. Przetarłem głazy - jak to mówią Rosjanie - ze zdumienia. To pismo nigdy nie było dobrym miernikiem gustów, ale tutaj już ktoś wyraźnie przesadził. Zaglądam ciekawy, jak oceniono płyty tegoż zespołu i czemu mnie nie dziwi, że recenzjami zajął się Jordan Babula. Pan ów znany jest z tego, że recenzji pisać nie umie, a jak już coś napisze, to nie wiadomo czy z żalu odmawiać Godzinki czy Litanię do Wszystkich Świętych.

Dwie najlepsze płyty Opeth - debiut "Orchid" i drugi album "Morningrise" - jegomość znawca ocenił na trzy oraz trzy i pół gwiazdki, a płyty najgorsze miały odpowiednio wyższe noty. Dziś więc o dwóch sprawach będzie.

1. OPETH

Jakem wspomniał wyżej, dwie najlepsze płyty kapeli to dwa pierwsze albumy. Wówczas muzyka, którą grali, była świeża i wnosiła awangardowe zacięcie do dźwięków. Długie utwory, poprzetykane partiami akustycznymi, nie miały jeszcze nic wspólnego ze stylistyką "progresywną", były czymś na przecięciu ciemnego heavy metalu oraz... black metalu. Tak, tak, dobrze napisałem, żuczki. Trzecia płyta - "My Arms Your Hearse" - nie była już tak świeża, ale trzymała poziom, natomiast od kolejnego wydawnictwa pod tytułem "Still Life" kapela weszła na mieliznę. Paradoksalnie, wówczas zaczęła się moda na Opeth i setki młodych metaluchów zaczęły się zespołem niezdrowo podniecać, że taki "progresywny" jest niby. Piąty album - "Blackwater Park" był równie nudny, co poprzedni, ale jeszcze więcej mrocznych dzieci w długich płaszczach zaczęło płakać ze wzruszenia.

"Deliverance" - album kolejny - był dość miłym zaskoczeniem, gdyż kapela starała się powrócić do stylistyki dwóch pierwszych płyt, nie było tam zbyt wiele natchnienia i poezji. Album akustyczny pod tytułem "Damnation" był ciekawostką i daje się go słuchać, ale na Dupę Herkulesa, gdzie jest na nim rzeczona odwaga, gdzie progresywność i nowatorstwo? Bo ja słyszę tylko sentymentalną podróż z mellotronem do lat 70. Nic więcej. O ostatnich dwóch krążkach - "Ghost Reveries" oraz "Watershed" - szkoda gadać. Są nudne jak flaki z olejem i wypełnione dłużącą się muzyką utrzymaną w wyjątkowo złym guście.

2. DYKTATURA PROGRESYWNYCH DZIADÓW

I na koniec mała konkluzja. Skąd w Polsce zespoły takie jak Opeth zyskują poklask prasy muzycznej? Otóż, rozwiązanie jest bajecznie proste. Nie ma u nas w kraju opiniotwórczych dziennikarzy, którzy szanują nowatorską muzykę, nie mają oni świadomości, że to nie Pink Floyd i Yes są najważniejszymi zespołami lat 70., ale może The Stooges i New York Dolls dla przykładu? Te progresywne dziady walą "achami" i "ochami" słysząc płytę jakiegoś kolejnego, trzecioligowego zespołu progresywno - regresywnego będącego kolejnym klonem klona Genesis, Pink Floyd, czy Dream Theater. O scenie postpunkowej, o wiele ważniejszej dla rozwoju muzyki, nikt się nawet nie zająknie. Ale za to gdy wychodzi płyta kolejnego muzycznego emeryta (i to nie w sensie wieku, ale skostnienia muzycznego), progresywne dziady ślinią dywany. I potem cała młodzież słucha Opeth zamiast Killing Joke.

wtorek, 4 maja 2010

Swoim mieczem zabij smoka


Czy zastanawialiście się, jaki jest najczęściej używany oksymoron w muzyce? Bo ja rozmyślałem nad tą kwestią i doszedłem do wniosku, że będzie to epitet "Heavy metal", często również "Power metal". Przymiotniki "ciężki" i "mocny", ewentualnie "pełen mocy" powinny sugerować, że dzieło opisane tym mianem będzie pretendować do kruszenia murów, rozpalania stali albo przetaczania składu pięćdziesięciu węglarek po zardzewiałych szynach i to pod górę.

Nic bardziej mylnego. Patrząc na współczesną inkarnację heavy, a tym bardziej power metalu (albo na to, co chce za ten drugi styl uchodzić), widzę anemicznych rycerzyków, którzy swoimi płaczliwymi falsecikami śpiewają o tym, że chcą do mamusi. Albo, że ich dziewczyna porzuciła i teraz cierpią ból srodze. W heavymetalowych tekstach roi się od smoków, co powinno zainteresować psychoanalityków, pełno tam rumaków i długich, lśniących stalą mieczy, co tym bardziej powinno psychoanalitykom dać piękne pole do popisu.

Opisując muzykę zespołów pokroju Rhapsody of Fire, Iron Fire czy Heavenly, recenzenci prześcigają się w odmienianiu przez wszelkie przypadki rzeczownika "piękno". Piękne riffy, piękne wokale, piękne klawisze i orkiestracje. Wszystko jest piękne, tylko ja pytam, gdzie jest brzydota? Bo bez niej, jak i bez punkrocka, muzyka metalowa jest tylko smętną pieśnią eunucha nad stawem.