sobota, 23 stycznia 2010

Czerstwy chleb, czerstwa muza

Gdy patrzę wstecz do lat 90. i myślę, jak wtedy rozwijał się metal, nie mogę nie stwierdzić, że gigantyczny eksperyment pod nazwą "metal klimatyczny" raczej się nie udał. Próba połączenia dwóch żywiołów - ognia (brutalności i agresji metalu) i wody (łagodności i poetyckości) omamiła uszy wielu słuchaczy, w tym również moje. Niestety wystarczy drobny dystans by zobaczyć jak na dłoni, że coś, co wydawało się świeże i nowatorskie, obecnie śmieszy i żenuje.

Oto dwa przykłady kapel, które w latach 90. wydawały się czymś świeżym, a dzisiaj ich muzyka w przeważającej większości zestarzała się i zeschła jak stary pomidor.

TIAMAT

Popatrzmy tylko na tę kapelę. Debiutancki Sumerian Cry jest tak archaiczny, że nawet dema Presleya brzmią bardziej energicznie. Od biedy da się słuchać drugiego albumu - The Astral Sleep - ale pewnie dlatego, że więcej tam thrashu niż klimatycznych klawiszy i natchnionych wokaliz. Te zaś, jak grom z jasnego nieba, spadają na słuchacza na Clouds, gdzie kiczowata, czułostkowa muzyka zderza się z kretyńskimi tekstami, w których wokalista opowiada o tym, że płacze myśląc o szatanie, albo porównuje swoją żonę do śpiącej królewny. Jeszcze tylko Isaury brakuje. To właśnie ten album jest przez fanów uważany za klasyczny, nie rozumiem tego, bez zgrzytania zębami nie da rady wysłuchać do końca tych ośmiu utworów. Wildhoney jako album czwarty, posiada jedynie trzy dobre utwory i na tym koniec. Najlepszym krążkiem kapeli jest najmniej metalowa płyta zatytułowana A Deeper Kind of Slumber, która brzmi jak żywcem zdjęta z Pink Floyd oraz Fields of the Nephilim. Nic, że brzmi to prawie identycznie, ważne, że muzyka w zasadzie się broni. Późniejsze albumy za klasykę już nie są uważane, słusznie, gdyż poza paroma numerami na Skeleton Skeletron, płyty następne nadają się jedynie na podstawki pod piwo.

MOONSPELL

Przenieśmy się teraz do Portugalii, gdzie wciąż ku uciesze niektórych, a ku przerażeniu innych, działa i wydaje płyty zespół Moonspell. Swoją droga, co za idiotyczna nazwa? Osobiście mówię na nich nieco brzydziej, zaczynam od Moon, zaś drugi człon, rymując się ze spell, kojarzy się z gwarą więzienną.
I krótka podróż po dyskografii. Pierwszy minialbum Under the Moonspell może jeszcze się spodobać piętnastoletnim satanistom, bo poza nawiedzonymi tekstami i takąż muzyką, nie ma na nim żadnych wartości. Debiut - Wolfheart - może i by się obronił, gdyby nie wokal. Niestety, śpiewający Fernando Ribeiro cierpi na tę przypadłość, że jego fatalny akcent i wymuszony baryton posiadają niezamierzone walory komiczne. Gdy wyje natchnionym, pseudopoetyckim głosem te swoje cienkie bajeczki o wampirach i mrocznych pannach w krzakach na cmentarzu, zamiast wczuwać się w nastrój, raczej szukamy wyłącznika prądu, aby zakończyć jego i swoje męki. Równie fatalnym, jak i równocześnie uznanym albumem Moonspell, jest kolejna płyta - Irreligious. Słuchając tego zestawu piosenek będących nędznymi kopiami Type O Negative oraz Sisters of Mercy, czuję, że to nie może być prawda. Drugi album Moonspell to kpina z muzyki metalowej i z muzyki w ogóle. Ribeiro ani nie potrafi śpiewać, ani wrzeszczeć. Jeden i drugi sposób wydobywania głosu wydaje się wymuszony na siłę. O dziwo, dwie następne płyty, które są przez fanów zespołu stawiane najniżej, są najlepszymi rzeczami, które wyszły spod piór Portugalczyków. Obie lubię, bo wyzbyte są niepotrzebnego patosu i nie uświadczy się na nich metalu, a raczej tego, co niewyedukowani muzycznie panowie z zespołu, z tą stylistyką kojarzą. Sin/Pecado zawiera muzykę stonowaną, wyciszoną, bliską elektronice połączonej z alternatywnym rockiem, nawet Ribeiro tak wyczyszczono w studio wokale, że nie sfałszował ani razu. The Butterfly FX to z kolei płyta bliska industrialnemu rockowi, mało melodyjna, ciężka i naprawdę udana. O pozostałych albumach nie ma nawet co wspominać, muzyka na nich zawarta jest skrzyżowaniem najgorszego sortu symfonicznego metalu, enerdowskiej muzyki gotyckiej oraz poezji śpiewanej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz