niedziela, 20 czerwca 2010
Goodbye, gay pride, czyli o polskim indie gawęda krótka
Polskiego indie rocka raczej nie lubię. Taki z niego niezależny produkt, jak niezależni są obywatele UE. Bawią mnie kolejne zespoły brzmiące identycznie, prawie identycznie lub zupełnie tak samo. Tautologia w poprzednim zdaniu zamierzona, tak samo tautologiczna jest muzyka polskich zespołów grających indie rocka. Na początku dwie kapele, które jednak lubię. Zanim druhowi zarzucicie niekonsekwencję, radzę powrót do zdania pierwszego, gdzie znajduje się magiczne słówko "raczej".
Lubię Muchy i lubię Bruno Schulz. Grają podobnie, z tym, że ci drudzy nieco ambitniej. Ale nie lubię Kombajnu Zbierającego Kury po Wioskach, Kumki Olik i Hatifnats. Te trzy zespoły łączy jedna koszmarna rzecz, mianowicie wokale. Męskie. Taaaa, one powinny być męskie, ale nie są. Dlaczego? A dlatego, że dziewczęca publika lubi chłopców o kobiecej wrażliwości (bo takich łatwiej pod pantofel wepchąć), którzy chodzą w obcisłych koszulkach i śpiewają cienkimi głosikami eunuchów. Model męskości od pewnego czasu wynaturza się sromotnie, zamiast przy Nicku Cave, dziewczęta dostają odmiennych stanów świadomości przy wokalistach Radiohead czy Sigur Ros. W Polsce, tak jak na Zachodzie, w końcu jesteśmy w Jewropie, tacy śpiewacy są w cenie. Zarówno żaba z Kumki Olik, operator Kombajnu, lub mumin z Hatifnats. Wszyscy trzej prezentują histeryczną, przegiętą manierę, której osobiście nie znoszę, i nawet jeśli ich nieoryginalnej muzyki mógłbym posłuchać, to gdy pojawia się śpiew, wysiadam. To jest niesmaczne, tak samo jak widok dwóch mężczyzn całujących się na ulicy. Nie powiem, że wokale te są gejowskie, bo George Michael lub Rob Halford, jako zdeklarowani homoseksualiści, mają o wiele więcej męskości w swoich głosach niż ci nadwrażliwi, introwertyczni chłopcy w swetrach, śpiewający swoje żałosne emo-teksty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz