Winna jest „Trójka”. Bardziej szczegółowo, winny jest świętej pamięci redaktor Tomasz Beksiński. Sam słuchałem jego audycji od końca lat 80. i widzę, że promował tyle samo świetnej muzyki, jak i kiepskiej, kiczowatej. Było wiele o pięknie, romantyzmie, odrzuconych miłościach – tych w życiu i w tekstach. Pewnego wieczoru redaktor zapowiedział kilka utworów nowej grupy – szwajcarskiej formacji Lacrimosa. Poleciało chyba coś z debiutu i brzmiało to jak cyrkowe melodyjki połączone z groteskowym, piskliwym wokalem wyśpiewującym koszmarne teksty w języku niemieckim.
Za kilka lat sam złapałem się na fascynację Lacrimosą, mniej więcej w czasach „Inferno”, na której to płycie zespół połączył swoją klowniadę z metalowymi środkami wyrazu. W połowie lat 90. bezkrytycznie podchodziłem do wszystkiego, co brzmiało jak mariaż gotyku z metalem, więc nie dziw, że Lacrimosa podeszła mi w tamtym okresie. Potem była jeszcze jedna płyta – „Stille” – ta spodobała mi się jeszcze bardziej, ale później gdy muzyka kapeli przekroczyła wszelkie granice dobrego smaku, odpadłem z odruchem wymiotnym.
„Elodia”, przed którą redaktor Beksiński padał na kolana, i którą uznał za jedno z najbardziej genialnych dzieł muzycznych XX wieku, jest jawną kpiną z tego, co zwiemy rockiem. W ogóle jestem zdania, że poza Mekong Delta i Waltari, nikt nie wyszedł z tarczą, łącząc dźwięki klasyczne i barbarzyńskie. Tu nie było wyjątku. „Elodia” to zły sen, który nie powinien się zdarzyć, ale to, co się po wydaniu tej płyty dziać zaczęło, doskonale ukazuje brak muzycznej edukacji, zarówno wśród dziennikarzy, jak i fanów muzyki. Tym groteskowym tworem będącym połączeniem najgorszych metalowych riffów i wyobrażeń debila o muzyce klasycznej (podniosłe „ho, ho, ho” śpiewane przez chóry i smyczki będące uproszczoną wersją Requiem Mozarta czy Carminy Burany Orffa, czyli klasyka w wersji disco polo) zaczęły się zachwycać rzesze fanów metalu, rocka, progresu, o zgrozo, Lacrimosa została wliczona w poczet zespołów ambitnych. Te wszystkie herezje płynęły z eteru Trzeciego Programu Polskiego Radia i bezmyślnie powtarzane, trafiały na podatny grunt. Zaczęła się era koncertów w filharmoniach dla wyfraczonych gości, długowłosych smutasów lub fanów progresywnego rocka, którzy zatrzymali się w swoim rozwoju na latach 70. Lacrimosa zjednoczyła wszystkich miłośników złego smaku, którym wydawało się, że uczestniczyli w misterium, niedostępnym dla zwykłego zjadacza chleba, prostackiego słuchacza punk rocka czy death metalu. Wydawało im się, i nadal się wydaje, bo ekipa przypudrowanego geja ze Szwajcarii wciąż produkuje kolejne radioaktywne odpady, że są wybrańcami, których Mistrz częstuje wyrafinowaną strawą wprost z Boskiego stołu. A oni tylko w cyrku są i wygłupy klowna biorą za sztukę. Albo Sztukę nawet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz